Nad strumykiem kładka, a na kładce siedzi babka,
stara, pomarszczona, mocno przygarbiona,
kinol wielki i czerwony purchawką ozdobiony,
czarnym zębem z dziąsła błyska, zaraz cię wykorzysta!
koło babki rybki sobie kocur czarny łapie,
uszy wystrzępione, jedno oko bielmem zaciągnione,
gdy mu jakaś w wodę spadnie, głośno miauczy, łapą chlapnie,
oj nie podchodź blisko bo cię haratnie jego pazurzysko
Taka to na kładce siedzi dziwna kompania,
gdy przez strumień suchą nogą przejść zapragniesz,
nim się obejrzysz na babkę się natniesz
uważaj bo jej jeszcze w oko wpadniesz
Babka może i jest stara, ale za to jaka żwawa
żadnemu nie odpuści, zaraz wejdziesz w jej czeluści
Więc uważaj mój ty drogi, bo gdy chwyci cię za rogi
już nie wyrwiesz się z niewoli
gdy babka opór twój poczuje zaraz czarną bestia cię poszczuje
lepiej się nie stawiaj chwacie tylko prędko ściągaj gacie
złap za tyłek tą staruchę, już nie zmieni się w ropuchę
lub uciekaj bardzo szybko bo ci kotek oszcza wszytko
morał z bajki płynie taki nie każda okazja dla was chłopaki
ratunku dla was nie będzie gdy was zacznie swędzieć
w każdą dziurę nie wpychajcie gdy mocno najdzie
zawsze jest to wasz wina gdy się babka wam wypina
czwartek, 28 stycznia 2010
Legenda
Las odpowiadał tylko echem wykrzywionym
gęstym dachem liści świat zasłaniał
ścieżkę ukradł, za drzewami schował
w ciszy obserwował i cierpliwie czekał
aż ktoś spadnie w piekielną otchłań zieleni
która ciała oplata, zarasta i się śmieje
pomiędzy starożytnymi ruinami
co w las wrośnięte i tajemnice skrywają
krwawych rytuałów, zapomnianych bogów
odbitych w wodach mętnych leniwych
strumienia co przez gąszcz płynie.
Las nieprzebyty gdzie granice horyzont zaznacza
gdzie czas się zakrzywia, bieg swój zmienia
jak sekundy lata mijają, w klepsydrze
ziarna piachu nieustanie spadają,
i trwa tak od wieków, niezmienny, wytrwały
czeka na śmiałków co w legendę wierzą
o bogactwie złożonym w gęstwinie przed wiekami
przez chciwych bogów o których zapomnieli
Lecz nic tu prócz szaleństwa i śmierci nie znajdą
zapomniani wyrwać sobie złota nie dadzą
Las ze swych objęć nie wypuści
a dusze ich w korzenie zaklęte
cięgle szukając, niczego nie znajdą.
gęstym dachem liści świat zasłaniał
ścieżkę ukradł, za drzewami schował
w ciszy obserwował i cierpliwie czekał
aż ktoś spadnie w piekielną otchłań zieleni
która ciała oplata, zarasta i się śmieje
pomiędzy starożytnymi ruinami
co w las wrośnięte i tajemnice skrywają
krwawych rytuałów, zapomnianych bogów
odbitych w wodach mętnych leniwych
strumienia co przez gąszcz płynie.
Las nieprzebyty gdzie granice horyzont zaznacza
gdzie czas się zakrzywia, bieg swój zmienia
jak sekundy lata mijają, w klepsydrze
ziarna piachu nieustanie spadają,
i trwa tak od wieków, niezmienny, wytrwały
czeka na śmiałków co w legendę wierzą
o bogactwie złożonym w gęstwinie przed wiekami
przez chciwych bogów o których zapomnieli
Lecz nic tu prócz szaleństwa i śmierci nie znajdą
zapomniani wyrwać sobie złota nie dadzą
Las ze swych objęć nie wypuści
a dusze ich w korzenie zaklęte
cięgle szukając, niczego nie znajdą.
wtorek, 26 stycznia 2010
Sen
W noc parną położyłem się na łące
i patrzyłem długo w gwiazdy
aż uśpił mnie zapach rosy kojący
sen mnie odwiedził dziwaczny
byłem balonem powietrzem nadmuchanym
wiatr mnie co rusz do góry porywał
na ziemię opaść nie mogłem
i byłem ciężkim okrętem co fale łamie
w sztorm czarny z komina ogień
a w kotłowni piec wybucha, rani
okręt na dno kurs nowy obiera
byłem też jego kapitanem co do końca zostaje
byłem i wędrowce co pod górę się wspina
lecz nigdy się na nią nie dostanie
w długiej podróży, a cel odległy
senna wizja zmieniała się jeszcze kilka razy
lecz nie pamiętam co było dalej
obudziłem się a gwiazdy dalej nade mną
a sen na chmurze odpłynął
i jestem lekkim balonem i ciężkim okrętem
kapitanem i wędrowcem co idzie do celu
i patrzyłem długo w gwiazdy
aż uśpił mnie zapach rosy kojący
sen mnie odwiedził dziwaczny
byłem balonem powietrzem nadmuchanym
wiatr mnie co rusz do góry porywał
na ziemię opaść nie mogłem
i byłem ciężkim okrętem co fale łamie
w sztorm czarny z komina ogień
a w kotłowni piec wybucha, rani
okręt na dno kurs nowy obiera
byłem też jego kapitanem co do końca zostaje
byłem i wędrowce co pod górę się wspina
lecz nigdy się na nią nie dostanie
w długiej podróży, a cel odległy
senna wizja zmieniała się jeszcze kilka razy
lecz nie pamiętam co było dalej
obudziłem się a gwiazdy dalej nade mną
a sen na chmurze odpłynął
i jestem lekkim balonem i ciężkim okrętem
kapitanem i wędrowcem co idzie do celu
niedziela, 17 stycznia 2010
Czarcie kopyto
dziś troszkę w innych klimatach, mniej wierszowych, mniej mrocznych...
Wityń
Pan Tomasz Sawicki drzemał w sieni, dochodziła trzecia rano, z podwórza napływał październikowy chłód i strzępy rozmów strażników. Mijała kolejna długa noc. Nagle podniesiony głos wartownika
– stój kto idzie!!?
wyrwał pana Tomasza z błogiej drzemki, przez chwile wydawało mu się że głos słyszał we śnie, lecz po chwili zdał sobie sprawę że to dzieję się na jawie. Było to o tyle dziwne że Karwat był w stanie wojny sąsiedzkiej z panem Serafinem i raczej było mało prawdopodobne by byli to emisariusze pokoju , zwłaszcza nad ranem. Jeden i drugi pan byli tak zawzięci i uparci że raczej by się pozabijali i spalili cały świat niż by się pogodzili. Jeśli nie posłowie Serafina, to znaczyło że goście, ale od miesięcy do Witynia nie zajrzał nawet pies z kulawą nogą. Znaczyć też to mogło że właśnie zbliża się jakiś wampierz, wilkołek lub inne jakie licho. Biorąc pod uwagę że wampierza, ani żadnego innego licha nie widziano tu też od miesięcy a właściwie nigdy nie widziano całkiem prawdopodobne mogło być to że, właśnie zbliża się pies z kulawa nogą. Pan Tomasz ocierając resztki snu z oczu wyjrzał przez małe okienko, grupa czterech jeźdźców właśnie dojeżdżała już do studni na środku podwórka. Pan Tomasz rozpoznał w grupie przybyłych pana Jacka Tarczyńskiego, młodszego brata pana Pawła Tarczyńskiego, z którym to miał przyjemność znać się nie rok i nie sto. Bracia Tarczyńscy mieszkali w Tarczynie, wsi oddalonej od Witynia o jakiś tydzień drogi Jakiś czas temu dotarły do Tomasza słuchy że pana Pawła pociął przeokrutnie w pojedynku niejaki Telefus, francuszczyk, i fechmistrz jakich mało, ale łotr wielki panoszący się w Księstwie Kijowskim. Nie wiadomo do końca kim był ten Telefus, ale na pewno nie był próżniakiem. W krótkim okresie czasu zalazł za skórę wielu miejscowym szlachcicom, kilku pociął tak że wylądowali na cmentarzu. Pawła też pokiereszował nielicho, a wiadomo było że starszy Tarczyński jedną z lepszych był szabel w kijowskim. Tak więc Telefus nie próżnował i pracował mocno nad swą złą sławą. Ludzi nawet gadali że to sam diabeł, że w herbie ma czarcie kopyto, jeszcze inni mówili że z samym Belzebubem ma pakta jakieś podpisane. Jak było naprawdę jeden Bóg raczył wiedzieć. Sawicki wyszedł na ganek by gości powitać, a i bliżej się przyjrzeć reszcie kompanii. Straszna to była załoga, uzbrojeni po zęby w różnego rodzaju maszynki do zadawania śmierci, nadziaki, obuszki, pistolety róznej maści i kalibru, rusznice, szable. Aż się Tomasz zdziwił, jak oni z tym wszystkim na sobie mogą się poruszać. Kiedy zdziwienie przeszło przywitał się z młodym Tarczyńskim i zaprosił gości do izby. Sam rychło udał się do pana Karwata by powiadomić go o przybyłych zbrojnych towarzyszach. Karwat spał na siedząco oparty o ścianę, z hakownicą na kolanach, ogień w kominku dogasał, w izbie czuć już było wilgoć i chłód duchów nocy. Gdy do środka wszedł pan Tomasz, śpiący łypnął jednym okiem, musiał już nie spać od jakiegoś czasu i pewnie już wiedział o przybyszach. Nawyk lekkiego snu pozostał mu z czasów wojennych. Karwat pomimo nie młodego już wieku wciąż wykazywał się całkiem niezłą sprawnością fizyczną, którą mógłby przeskoczyć niejednego młodzieniaszka. Jego niski wzrost i zbita budowa ciała mogła zmylić niejednego, był silny jak tur. Lata spędzone poza domem na przeróżnych wojnach nauczyła go niejednego, choć teraz na starość osiadł w Wityniu, to wcale nie przeszła mu ochota do awantur. Pewne rzeczy zostają niezmienne, awanturniczego usposobienia nie zmienił czas ni wiek. Karwat zdolny był do rozrób z sąsiadem choćby o najmniejszą błahostkę. Taka właśnie waśń sąsiedzka trwała teraz. Od ponad tygodnia sąsiedzi obstrzeliwali się z przeróżnej broni palnej. Pan Karwat pokłócił się z panem Serafinem o to że jeden drugiemu ostrzelał domostwo z rusznicy, podobno za to że tamten kure ustrzelił z gwintówki. Oczywiście jeden zwala winę na drugiego , o to kto zaczął, a jak było naprawdę to tego już nikt nie dojdzie. A że domostwa zwaśnionych panów dzielił jedynie niziutki murek, a i że raptusy z nich straszliwe tak więc o awanturę było bardzo łatwo. Zresztą bijatyki wybuchały dosyć często jakoś kilka razy w miesiącu, poczym zapanowywał krótki rozejm, oczywiście zrywany przez jednego z gospodarzy. Obecnie trwał impas w walkach, pan Karwat miał dogodniejsze miejsce do obrony, jego domostwo jakby wyżej położone było, za to pan Serafin dysponował wojskiem cudzoziemskim, wynajmował on już od jakiegoś czasu szkockich puszkarzy. Mckennzy bo tak nazywał się kapitan najemników szkockich miał dwa wielkie działa, które ustawił na drodze dojazdowej do dworu Karwata, jednak pewna przerwa w dostawie prochu nie pozwalała mu na tak częste oddawanie strzałów jakby tego chciał, braki w prochu nie pozwalały w ogóle na oddawanie jakichkolwiek strzałów z tych dział. Lecz działa stały i straszyły swymi czarnymi rurami. W ten oto sposób mijały kolejne dni konfliktu. Tomasz Sawicki służył u Karwata już prawie pięć lat, dowodził trzydziestką lekko zbronych konnych. Służba była raczej przyjemna, nic się nie działo poza systematycznym konfliktami sąsiedzkimi. Na szczęście każdy taki konflikt kończył się jednako, zgodą na wieki, oczywiście do następnego razu. Nic nie zapowiadało że i tym razem będzie inaczej, wszystko przebiegało według takiego samego scenariusza, panowie pokłócili się o błahostkę, nie wiadomo było kto zaczął, sporadycznie następowała wymiana ognia, oczywiście wszyscy po jednej jak i po drugiej stronie byli w stanie najwyższej gotowości, bo niewiadomym było czy przeciwnik nie zaatakuje zdradziecko w nocy, tak miało być i tym razem. Jednak jak się okazało przybyli goście mieli zwiastować kłopoty. Już od samego progu zaczęli krzyczeć że są pocztowi i że przywożą ważne rozkazy dla obu pokłóconych panów, że Rzeczpospolita w potrzebie i takie tam inne bzdury. Pan Karwat próbował tłumaczyć przyjezdnym że on jest największym patriotą, i ze nikt nie kocha bardziej ojczyzny od niego, a na pewno już nie Serafin, i że na pewno wraz ze swoimi ludźmi udałby się chociażby do piekła żeby ratować ojczyznę ale musi pierwej ukatrupić diabła który mieszka za murem i żadna siła nawet hetmańska nie zmusi go do zmiany planów. Pan Tomasz zmęczony tym wszystkim udał się dokończyć drzemkę, którą tak brutalnie przerwali mu przyjezdni, natomiast goście którzy nawet po jakimś czasie się przedstawili jako wspomniany już wcześniej Jacek Tarczyński, Jerzy Bursztynowicz, Mikołaj Zubrzycki, Krystyn Bielewicz, zaproponowali panu Karwatowi pojednanie z Serafinem i wspólne wyruszenie w sukurs oblężonemu miastu przez Tatarów. Oczywiście o pojednaniu i zgodzie mowy być nie mogło..., chyba że... Serafin pierwszy rękę do zgody wyciągnie. A że panom braciom z kompanii swawolnej powtarzać dwa razy niczego nie trzeba więc czym prędzej wyruszyli w gości do Serafina jako poselstwo od Karwata.
***
Noc była księżycowa, na łące słała się nisko mgła. Z lasu wynurzył się cień, jeden, potem drugi i trzeci. Zgarbione nisko przy ziemi wpatrywały w czerń nocy. W oddali majaczyły światła pochodni wartowników. Dochodziła trzecia rano.
***
Pół wsi należało do Karwata, pół do Serafina, granice wytyczał leniwy strumień , przez który przerzucony był drewniany mostek . Majątek wybudowano, za wsią na lekkim wzniesieniu, kiedyś było to jedno domostwo, lecz dziś przedzielone murem stało się doskonałym miejscem sąsiedzkich wojen. Całość wybudowane było na solidnej kamiennej podmurówce, dach kryty gontem, wszystko to było otoczone wysokim i grubym na cztery łokcie kamiennym murem, z którego można było się bronić nawet przed całą potęgą turecką, nie wiadomo wprawdzie jak długo, ale można było. Jedną stronę wzgórza strumień opływał, tworząc w ten sposób naturalną fosę i dla oblegających dodatkowe utrudnienie stwarzając. Na wzgórze trzy drogi dojazdowe prowadziły, każdy z panów swoją kazał budować, stara została z czasów gdy zamieszkujące rodziny się nie kłóciły. Sama wieś natomiast, w odróżnieniu od ich właścicieli w zgodzie żyła, chłopi ciężko pracowali więc i czasu na bezsensowne swary nie było. Wityń był dużą i bogatą wsią, mieszkańcy pobudowali kościółek i cerkiew, żeby i katolik i prawosławny miał jak niedzielę uświęcić. W centralnym punkcie wioski austeria stała, i wcale jaj żyd nie prowadził. Było to miejsce neutralne, a nie pisana umowa była taka że burd tu wszczynać nie można było i tak w radosnej komitywie ludzie obu szlachciców, żołdy swe tu przepijali. Bywało nie raz jednak że za karczmą szablami sobie co niektórzy do swych racji drugich przekonywali. Zaraz obok karczmy drogowskaz ktoś, kiedyś wkopał, ale deski ze starości poczerniały, tak że dowiedzieć się z nich kierunku żadnego nie można było. Podobno jeszcze za Jagiełły trakt tu był wielce uczęszczany, ale z czasem widać było stracił na ważności bo ruch teraz był mały, żeby nie powiedzieć że żaden.
c.d.n.
Wityń
Pan Tomasz Sawicki drzemał w sieni, dochodziła trzecia rano, z podwórza napływał październikowy chłód i strzępy rozmów strażników. Mijała kolejna długa noc. Nagle podniesiony głos wartownika
– stój kto idzie!!?
wyrwał pana Tomasza z błogiej drzemki, przez chwile wydawało mu się że głos słyszał we śnie, lecz po chwili zdał sobie sprawę że to dzieję się na jawie. Było to o tyle dziwne że Karwat był w stanie wojny sąsiedzkiej z panem Serafinem i raczej było mało prawdopodobne by byli to emisariusze pokoju , zwłaszcza nad ranem. Jeden i drugi pan byli tak zawzięci i uparci że raczej by się pozabijali i spalili cały świat niż by się pogodzili. Jeśli nie posłowie Serafina, to znaczyło że goście, ale od miesięcy do Witynia nie zajrzał nawet pies z kulawą nogą. Znaczyć też to mogło że właśnie zbliża się jakiś wampierz, wilkołek lub inne jakie licho. Biorąc pod uwagę że wampierza, ani żadnego innego licha nie widziano tu też od miesięcy a właściwie nigdy nie widziano całkiem prawdopodobne mogło być to że, właśnie zbliża się pies z kulawa nogą. Pan Tomasz ocierając resztki snu z oczu wyjrzał przez małe okienko, grupa czterech jeźdźców właśnie dojeżdżała już do studni na środku podwórka. Pan Tomasz rozpoznał w grupie przybyłych pana Jacka Tarczyńskiego, młodszego brata pana Pawła Tarczyńskiego, z którym to miał przyjemność znać się nie rok i nie sto. Bracia Tarczyńscy mieszkali w Tarczynie, wsi oddalonej od Witynia o jakiś tydzień drogi Jakiś czas temu dotarły do Tomasza słuchy że pana Pawła pociął przeokrutnie w pojedynku niejaki Telefus, francuszczyk, i fechmistrz jakich mało, ale łotr wielki panoszący się w Księstwie Kijowskim. Nie wiadomo do końca kim był ten Telefus, ale na pewno nie był próżniakiem. W krótkim okresie czasu zalazł za skórę wielu miejscowym szlachcicom, kilku pociął tak że wylądowali na cmentarzu. Pawła też pokiereszował nielicho, a wiadomo było że starszy Tarczyński jedną z lepszych był szabel w kijowskim. Tak więc Telefus nie próżnował i pracował mocno nad swą złą sławą. Ludzi nawet gadali że to sam diabeł, że w herbie ma czarcie kopyto, jeszcze inni mówili że z samym Belzebubem ma pakta jakieś podpisane. Jak było naprawdę jeden Bóg raczył wiedzieć. Sawicki wyszedł na ganek by gości powitać, a i bliżej się przyjrzeć reszcie kompanii. Straszna to była załoga, uzbrojeni po zęby w różnego rodzaju maszynki do zadawania śmierci, nadziaki, obuszki, pistolety róznej maści i kalibru, rusznice, szable. Aż się Tomasz zdziwił, jak oni z tym wszystkim na sobie mogą się poruszać. Kiedy zdziwienie przeszło przywitał się z młodym Tarczyńskim i zaprosił gości do izby. Sam rychło udał się do pana Karwata by powiadomić go o przybyłych zbrojnych towarzyszach. Karwat spał na siedząco oparty o ścianę, z hakownicą na kolanach, ogień w kominku dogasał, w izbie czuć już było wilgoć i chłód duchów nocy. Gdy do środka wszedł pan Tomasz, śpiący łypnął jednym okiem, musiał już nie spać od jakiegoś czasu i pewnie już wiedział o przybyszach. Nawyk lekkiego snu pozostał mu z czasów wojennych. Karwat pomimo nie młodego już wieku wciąż wykazywał się całkiem niezłą sprawnością fizyczną, którą mógłby przeskoczyć niejednego młodzieniaszka. Jego niski wzrost i zbita budowa ciała mogła zmylić niejednego, był silny jak tur. Lata spędzone poza domem na przeróżnych wojnach nauczyła go niejednego, choć teraz na starość osiadł w Wityniu, to wcale nie przeszła mu ochota do awantur. Pewne rzeczy zostają niezmienne, awanturniczego usposobienia nie zmienił czas ni wiek. Karwat zdolny był do rozrób z sąsiadem choćby o najmniejszą błahostkę. Taka właśnie waśń sąsiedzka trwała teraz. Od ponad tygodnia sąsiedzi obstrzeliwali się z przeróżnej broni palnej. Pan Karwat pokłócił się z panem Serafinem o to że jeden drugiemu ostrzelał domostwo z rusznicy, podobno za to że tamten kure ustrzelił z gwintówki. Oczywiście jeden zwala winę na drugiego , o to kto zaczął, a jak było naprawdę to tego już nikt nie dojdzie. A że domostwa zwaśnionych panów dzielił jedynie niziutki murek, a i że raptusy z nich straszliwe tak więc o awanturę było bardzo łatwo. Zresztą bijatyki wybuchały dosyć często jakoś kilka razy w miesiącu, poczym zapanowywał krótki rozejm, oczywiście zrywany przez jednego z gospodarzy. Obecnie trwał impas w walkach, pan Karwat miał dogodniejsze miejsce do obrony, jego domostwo jakby wyżej położone było, za to pan Serafin dysponował wojskiem cudzoziemskim, wynajmował on już od jakiegoś czasu szkockich puszkarzy. Mckennzy bo tak nazywał się kapitan najemników szkockich miał dwa wielkie działa, które ustawił na drodze dojazdowej do dworu Karwata, jednak pewna przerwa w dostawie prochu nie pozwalała mu na tak częste oddawanie strzałów jakby tego chciał, braki w prochu nie pozwalały w ogóle na oddawanie jakichkolwiek strzałów z tych dział. Lecz działa stały i straszyły swymi czarnymi rurami. W ten oto sposób mijały kolejne dni konfliktu. Tomasz Sawicki służył u Karwata już prawie pięć lat, dowodził trzydziestką lekko zbronych konnych. Służba była raczej przyjemna, nic się nie działo poza systematycznym konfliktami sąsiedzkimi. Na szczęście każdy taki konflikt kończył się jednako, zgodą na wieki, oczywiście do następnego razu. Nic nie zapowiadało że i tym razem będzie inaczej, wszystko przebiegało według takiego samego scenariusza, panowie pokłócili się o błahostkę, nie wiadomo było kto zaczął, sporadycznie następowała wymiana ognia, oczywiście wszyscy po jednej jak i po drugiej stronie byli w stanie najwyższej gotowości, bo niewiadomym było czy przeciwnik nie zaatakuje zdradziecko w nocy, tak miało być i tym razem. Jednak jak się okazało przybyli goście mieli zwiastować kłopoty. Już od samego progu zaczęli krzyczeć że są pocztowi i że przywożą ważne rozkazy dla obu pokłóconych panów, że Rzeczpospolita w potrzebie i takie tam inne bzdury. Pan Karwat próbował tłumaczyć przyjezdnym że on jest największym patriotą, i ze nikt nie kocha bardziej ojczyzny od niego, a na pewno już nie Serafin, i że na pewno wraz ze swoimi ludźmi udałby się chociażby do piekła żeby ratować ojczyznę ale musi pierwej ukatrupić diabła który mieszka za murem i żadna siła nawet hetmańska nie zmusi go do zmiany planów. Pan Tomasz zmęczony tym wszystkim udał się dokończyć drzemkę, którą tak brutalnie przerwali mu przyjezdni, natomiast goście którzy nawet po jakimś czasie się przedstawili jako wspomniany już wcześniej Jacek Tarczyński, Jerzy Bursztynowicz, Mikołaj Zubrzycki, Krystyn Bielewicz, zaproponowali panu Karwatowi pojednanie z Serafinem i wspólne wyruszenie w sukurs oblężonemu miastu przez Tatarów. Oczywiście o pojednaniu i zgodzie mowy być nie mogło..., chyba że... Serafin pierwszy rękę do zgody wyciągnie. A że panom braciom z kompanii swawolnej powtarzać dwa razy niczego nie trzeba więc czym prędzej wyruszyli w gości do Serafina jako poselstwo od Karwata.
***
Noc była księżycowa, na łące słała się nisko mgła. Z lasu wynurzył się cień, jeden, potem drugi i trzeci. Zgarbione nisko przy ziemi wpatrywały w czerń nocy. W oddali majaczyły światła pochodni wartowników. Dochodziła trzecia rano.
***
Pół wsi należało do Karwata, pół do Serafina, granice wytyczał leniwy strumień , przez który przerzucony był drewniany mostek . Majątek wybudowano, za wsią na lekkim wzniesieniu, kiedyś było to jedno domostwo, lecz dziś przedzielone murem stało się doskonałym miejscem sąsiedzkich wojen. Całość wybudowane było na solidnej kamiennej podmurówce, dach kryty gontem, wszystko to było otoczone wysokim i grubym na cztery łokcie kamiennym murem, z którego można było się bronić nawet przed całą potęgą turecką, nie wiadomo wprawdzie jak długo, ale można było. Jedną stronę wzgórza strumień opływał, tworząc w ten sposób naturalną fosę i dla oblegających dodatkowe utrudnienie stwarzając. Na wzgórze trzy drogi dojazdowe prowadziły, każdy z panów swoją kazał budować, stara została z czasów gdy zamieszkujące rodziny się nie kłóciły. Sama wieś natomiast, w odróżnieniu od ich właścicieli w zgodzie żyła, chłopi ciężko pracowali więc i czasu na bezsensowne swary nie było. Wityń był dużą i bogatą wsią, mieszkańcy pobudowali kościółek i cerkiew, żeby i katolik i prawosławny miał jak niedzielę uświęcić. W centralnym punkcie wioski austeria stała, i wcale jaj żyd nie prowadził. Było to miejsce neutralne, a nie pisana umowa była taka że burd tu wszczynać nie można było i tak w radosnej komitywie ludzie obu szlachciców, żołdy swe tu przepijali. Bywało nie raz jednak że za karczmą szablami sobie co niektórzy do swych racji drugich przekonywali. Zaraz obok karczmy drogowskaz ktoś, kiedyś wkopał, ale deski ze starości poczerniały, tak że dowiedzieć się z nich kierunku żadnego nie można było. Podobno jeszcze za Jagiełły trakt tu był wielce uczęszczany, ale z czasem widać było stracił na ważności bo ruch teraz był mały, żeby nie powiedzieć że żaden.
c.d.n.
Subskrybuj:
Posty (Atom)